Przepisy dotyczące ochrony sygnalistów utknęły w martwym punkcie. Coraz bardziej realna staje się groźba kar finansowych ze strony KE

Polska jest już o ponad dwa lata opóźniona we wdrażaniu dyrektywy o sygnalistach. Do TSUE trafiła już skarga Komisji Europejskiej w tej sprawie. – Coraz bardziej realna staje się perspektywa płacenia przez Polskę kar finansowych za to, że tych przepisów ciągle nie ma – mówi ekspert Linii Etyki Marcin Waszak. Tym bardziej że prace nad projektem tej ustawy utknęły w martwym punkcie i wciąż nie wiadomo, czy jego ostatnia, szósta wersja będzie finalna. Jak podkreśla, przepisy o ochronie sygnalistów, czyli osób zgłaszających potencjalne przestępstwa i naruszenia prawa, są bardzo potrzebne, ponieważ przyczynią się do większej transparentności życia publicznego i efektywniejszej walki z korupcją.

– Prace nad ustawą o ochronie osób zgłaszających naruszenia prawa, która ma wdrożyć w Polsce dyrektywę o sygnalistach, ciągle są niestety na dosyć wczesnym etapie. Projekt ustawy, który obecnie mamy i który pochodzi ze stycznia tego roku, ciągle nie trafił do Sejmu, nadal jest na etapie konsultacji rządowych – mówi agencji Newseria Biznes Marcin Waszak, specjalista etyki biznesu w Linii Etyki. – Nie wiemy, czy przyjęcie tej ustawy, wniesienie pod debatę w Sejmie jest kwestią najbliższych miesięcy, czy jednak czekamy z tym do wyborów. Tu jest znak zapytania.

Dyrektywę 2019/1937 w sprawie ochrony osób zgłaszających naruszenia prawa Parlament Europejski przyjął jesienią 2019 roku. Wszystkie państwa członkowskie UE zostały zobligowane do przyjęcia krajowych aktów prawnych implementujących te wytyczne do krajowego prawodawstwa do grudnia 2021 roku. Mimo upływu już dwóch lat od tego terminu Polska i kilka innych państw członkowskich wciąż z tym zwlekają.

– Coraz bardziej realna staje się perspektywa płacenia przez Polskę kar finansowych za to, że tych przepisów ciągle nie ma. Do Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej trafiła już skarga na Polskę i siedem innych państw członkowskich na zaniechania w tym względzie. Można powiedzieć, że jesteśmy w dobrym towarzystwie, bo przedmiotem tej skargi są też m.in. Niemcy, ale nie ma się absolutnie z czego cieszyć – mówi Marcin Waszak.

Projekt ustawy o sygnalistach, opublikowany na stronie Rządowego Centrum Legislacji 10 stycznia br., jest już szóstym z kolei.

– On w niektórych obszarach – przynajmniej w kwestii regulacji procedur zgłoszeń wewnętrznych – ma bardzo dojrzały wymiar i wydaje się, że tam niewiele może się zmienić – podkreśla specjalista etyki biznesu w Linii Etyki.

Jak wskazuje firma doradcza EY, w zasadzie zachowuje on treść poprzedniej, piątej wersji, wprowadzając zaledwie kilka zmian, w tym m.in. wymóg, aby informacja będąca przedmiotem zgłoszenia była prawdziwa w momencie jej zgłaszania i spełniała przesłankę interesu publicznego. Jednocześnie eksperci wskazują, że projekt ustawy nie definiuje bezpośrednio pojęcia „interes publiczny”, a wprowadzenie tak niejasnej przesłanki może spowodować, że litera prawa zostanie doprecyzowana dopiero przez pierwsze wyroki sądów w sprawach dotyczących sygnalistów.

Zmiany zaszły również w zakresie dokonywania zewnętrznych zgłoszeń, które mogą dotyczyć potencjalnych przestępstw. Zgodnie z najnowszym projektem ustawy takie zgłoszenia ma przyjmować policja, a nie – jak wcześniej proponowano – poszczególni komendanci wojewódzcy policji.

– Przepisów o ochronie sygnalistów potrzebujemy z wielu powodów, a najbardziej racjonalnym, na który wskazuje też Unia Europejska, jest to, aby przypadków wykrywania korupcji było po prostu więcej. Korupcja jest przestępstwem, które ciężko jest wykryć i udowodnić. Kiedy obie strony tej zmowy korupcyjnej będą milczeć i ukrywać dowody, to naprawdę trudno jest identyfikować takie naruszenia. Dlatego jest to ta podstawowa funkcja regulacji – zarówno unijnej, jak i polskiej – żeby temu problemowi przeciwdziałać – mówi Marcin Waszak.

Prawo dotyczące ochrony sygnalistów ma m.in. zobowiązać firmy do udostępnienia kanałów umożliwiających im poufne zgłaszanie naruszeń wewnątrz i na zewnątrz organizacji, wypracowanie zasad rozpatrywania takich zgłoszeń w określonym terminie, a przede wszystkim – wdrożenia silnych mechanizmów, które w praktyce będą chronić sygnalistów przed działaniami odwetowymi.

– Myślę tu o działaniach formalnych w postaci np. wyrzucenia z pracy, pozbawienia awansu czy zredukowania wynagrodzenia – to jest jeden wymiar tych działań odwetowych. Inny wymiar to pewien ostracyzm środowiskowy, często też mobbing w stosunku do osób, które zgłosiły korupcję czy inne nieprawidłowości. Dlatego regulacje mają na celu zniwelować ryzyko tych działań odwetowych tak, żeby tym osobom nie działa się żadna szkoda, żeby one po prostu nie bały się zgłaszać takich przypadków. Dlatego też osobom, które będą sprawcami działań odwetowych, będą grozić kary – zarówno pieniężne, jak i więzienia. Wprowadzony zostanie też obowiązek udowodnienia przez pracodawcę, że działania, które podjął i które są niejako szkodliwe dla sygnalisty, nie miały związku ze zgłoszeniem przez niego nieprawidłowości, czyli tzw. zasada odwróconego ciężaru dowodowego – wymienia ekspert Linii Etyki.

Według Światowego Badania Uczciwości w Biznesie, opublikowanego w ubiegłym roku przez firmę doradczą EY, aż 42 proc. pracowników niższego szczebla obawia się działań odwetowych i konsekwencji w przypadku zgłoszenia nieprawidłowości w pracy. W Polsce średnio co trzeci badany miał podejrzenia, których nie zdecydował się zgłosić, a połowa (50 proc.) odczuwała presję, by nie dokonywać tego typu zgłoszenia.

Co istotne, na dłuższą metę whistleblowing może się jednak okazać dla firm zwyczajnie opłacalny. Z przytaczanego przez EY badania Association of Certified Fraud Examiners wynika, że w 42 proc. przypadków nadużycia są wykrywane właśnie dzięki sygnalistom. Są oni pierwszym źródłem informacji dotyczących oszustw w firmach, przy czym ponad połowa takich zgłoszeń jest dokonywana przez pracowników danej organizacji. W tych podmiotach, które dysponują odpowiednimi kanałami przeznaczonymi do zgłaszania nieprawidłowości, przeciętna kwota poniesionych strat była o połowę niższa, a czas trwania oszukańczego procederu krótszy niż w innych firmach. To oznacza, że skuteczne rozwiązania dotyczące zgłaszania naruszeń i ochrony sygnalistów mogą być nie tylko spełnieniem regulacyjnego obowiązku, ale stanowić też cenne źródło informacji, które w przeciwnym razie raczej nie dotarłyby do gremiów zarządczych przedsiębiorstw. 

Popularność prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych ciągle rośnie. Mimo że inflacja przełożyła się również na wzrost cen takich polis

Prywatnym ubezpieczeniem zdrowotnym jest objęty już średnio co 10. Polak i co 4. aktywna zawodowa osoba. Prawie 11-proc. wzrost liczby takich polis na przestrzeni ostatniego roku pokazuje, że ich popularność ciągle rośnie, choć – w związku z galopującą inflacją – rosną również ich ceny. – W 2022 roku koszty prywatnych pakietów medycznych wzrosły średnio o 20–30 proc., w tym roku spodziewamy się kolejnych podwyżek rzędu nawet 40 proc. – mówi Marcin Rybarczyk z Compensy. Zgodnie z obecnym trendem firmy akceptują podwyżki nie szukając oszczędności w ograniczaniu swoim pracownikom zakresu ubezpieczenia. Co ciekawe, część pracodawców zastanawia się wręcz nad rozszerzeniem obowiązującego w ich firmie programu prywatnej opieki medycznej.

– Ubezpieczenia zdrowotne stają się standardem w firmach zatrudniających powyżej 150 pracowników. Dotyczy to nie tylko firm zatrudniających pracowników biurowych w dużych miastach. Mowa również o przedsiębiorstwach produkcyjnych, logistycznych, budowlanych, transportowych czy usługowych z mniejszych miejscowości, które zatrudniają pracowników fizycznych. Patrząc na portfel ubezpieczeń zdrowotnych w Compensie, wzrósł on o 38 proc. w 2022 roku i zakładamy, że to tempo wzrostu utrzyma się także w kolejnych latach – mówi agencji Newseria Biznes Marcin Rybarczyk, zastępca dyrektora w Departamencie Ubezpieczeń Zdrowotnych Compensa TU SA Vienna Insurance Group.

Według danych Polskiej Izby Ubezpieczeń na koniec III kwartału ub.r. prywatnym ubezpieczeniem zdrowotnym było objętych już 4,08 mln Polaków (wzrost o 10,6 proc. r/r.), czyli średnio co czwarta pracująca osoba. Na prywatne polisy Polacy wydali zaś blisko 880 mln zł (wzrost o 12,4 proc. r/r.).

Jak wskazuje PIU, ta forma ochrony, która jest jednocześnie jednym z najbardziej pożądanych benefitów pozapłacowych, z każdym rokiem jest coraz popularniejsza. Stanowi ona uzupełnienie publicznego systemu i pozwala zniwelować społeczny dług zdrowotny. Tym bardziej że polisy oferowane przez ubezpieczycieli są coraz bardziej rozbudowane i kompleksowe. Oprócz podstawowej, ambulatoryjnej opieki zdrowotnej obejmują dostęp do badań i profilaktyki, dzięki czemu ułatwiają systematyczną kontrolę stanu zdrowia. Wielu ubezpieczycieli udostępnia też np. pomoc psychologa, czy dietetyka.

– Wdrożenie programu prywatnej opieki medycznej przekłada się na realne korzyści dla pracodawcy. Przede wszystkim, jest to już standardowy benefit, więc jeżeli chcemy pozyskać z rynku nowych pracowników, to po prostu trzeba mieć go w ofercie – mówi Marcin Rybarczyk. – Po drugie, efektywny program prywatnej opieki medycznej przekłada się na realną poprawę zdrowia pracowników, którzy są bardziej efektywni, skracają się też długotrwałe absencje chorobowe. A trzeba pamiętać, że 35 proc. zwolnień lekarskich to są zwolnienia, które trwają długo, od 11 do 30 dni. Szczególnie w firmach produkcyjnych, w których wdrażamy programy prywatnej opieki medycznej, widzimy, że te długotrwałe zwolnienia chorobowe skracają się o około 30 proc.

Rynek polis zdrowotnych także został dotknięty przez galopującą inflację, która dotyczy kosztów świadczeń medycznych. Jak wynika z danych GUS, w lutym 2023 roku ceny usług lekarskich i stomatologicznych były o ok. 17 proc. wyższe niż rok wcześniej, chociaż realny poziom inflacji w sektorze świadczeń zdrowotnych jest zdecydowanie wyższy. Również zmiany na rynku prywatnej opieki medycznej oraz niedobory kadry lekarskiej i pielęgniarskiej powodują jednak, że ceny polis zdrowotnych rosną. Dlatego też pracodawcy coraz uważniej przyglądają się wdrożonym w swoich firmach programom prywatnej opieki medycznej.

– Fala podwyżek cen pakietów medycznych ruszyła w drugiej połowie 2022 roku, co pokrywa się ze wzrostem inflacji w sektorze usług zdrowotnych. W I kwartale br. ceny konsultacji lekarskich w naszej sieci wzrosły już średnio o 40 proc. r/r. W tych placówkach, które mają swoje siedziby poza dużymi miastami, w skrajnych przypadkach ceny wzrosły nawet o 80 proc. To zaś przekłada się oczywiście na wzrost kosztów programów prywatnej opieki medycznej. W 2022 roku wzrosły one średnio o 20–30 proc., w tym roku spodziewamy się kolejnych podwyżek rzędu nawet 40 proc. – mówi zastępca dyrektora w Departamencie Ubezpieczeń Zdrowotnych w Compensie.

Jak wskazuje, wiele firm już zaakceptowało podwyżki i zdecydowało się nie ograniczać swoim pracownikom zakresu ubezpieczenia. Część pracodawców rozważa nawet rozszerzenie obowiązującego w ich firmie programu prywatnej opieki medycznej.

– Po rozmowach z pracownikami i przeprowadzeniu ankiet rozmawiamy z naszymi klientami o tym, co możemy dodać do danego pakietu, jak możemy go rozszerzyć. Tutaj często rozmawiamy o dodatkowych konsultacjach lekarskich, badaniach diagnostycznych czy laboratoryjnych, rehabilitacji czy profilaktycznych przeglądach stanu zdrowia – wymienia Marcin Rybarczyk.

Ekspert Compensy wskazuje, że dobry program prywatnej opieki zdrowotnej powinien być przede wszystkim dostosowany do specyfiki działalności firmy. Inny zakres polisy będzie bowiem potrzebny w przypadku pracowników biurowych pracujących w dużym mieście, którzy powinni mieć dostęp do szerokiego katalogu specjalistów i diagnostyki chorób przewlekłych, takich jak np. cukrzyca czy choroby tarczycy. Jeszcze inny zakres świadczeń powinni mieć z kolei pracownicy fizyczni, którzy do lekarza chodzą rzadziej, ale z poważniejszymi problemami. W ich zakresie ubezpieczenia powinien znaleźć się m.in. ortopeda, neurolog i badania diagnostyczne takie jak rezonans magnetyczny czy tomografia komputerowa.

– Z perspektywy jakości programu prywatnej opieki medycznej kluczowa jest też jej dostępność. Dlatego warto postawić na dostawcę, który zapewnia dostęp do rozbudowanej sieci placówek medycznych i w umowie bądź w ogólnych warunkach ubezpieczenia wpisuje gwarantowane terminy dostępności świadczeń – zauważa Marcin Rybarczyk. – Warto też zwrócić uwagę na sposób umawiania tych świadczeń. Standardem jest, że na wizyty u lekarza umawiamy się za pośrednictwem infolinii, składamy dyspozycję w aplikacji albo formularzu internetowym. Jednak ważne, żeby pracownicy mogli umawiać się na badania i konsultacje lekarskie również bezpośrednio w placówce medycznej, z pominięciem infolinii dostawcy.

Ważnym elementem programu prywatnej opieki zdrowotnej dla pracowników jest też refundacja, która daje możliwość skorzystania ze świadczeń medycznych w innych placówkach, poza siecią danego dostawcy. Jak wskazuje ekspert Compensy, to istotne zwłaszcza w tych firmach, które mają siedzibę poza dużą aglomeracją miejską, gdzie ich liczba bywa ograniczona.

– Ostatnim elementem jest również dostęp do świadczeń z zakresu telemedycyny, dzięki któremu możemy skonsultować problem z lekarzem i dostać e-receptę bez konieczności wychodzenia z domu – wskazuje Marcin Rybarczyk.

Zielone ciepło płynie do Gdańska. Specjalne kotły elektrodowe zasila energia z wiatru i słońca

Kotły elektrodowe w gdańskiej elektrociepłowni przekształcają nadmiar zielonej energii w systemie elektroenergetycznym w ciepło. Dzięki zastosowanej technologii „power to heat” w ostatnich zimowych miesiącach kotłownia przyczyniła się do ograniczenia emisji CO2 o ponad 920 t i zużycia węgla o 440 t. – Tym samym zielone ciepło dla Gdańska stało się faktem, ale potencjał tych kotłów jest dużo większy – mówi Elżbieta Kowalewska, dyrektor Oddziału Wybrzeże PGE Energia Ciepła. Kotłownia o mocy 130 MW została oddana do użytku w grudniu 2021 roku i była pierwszą tego typu inwestycją w Polsce. Pełnię swoich możliwości osiągnie w kolejnych dwóch latach, kiedy udział energii z OZE w krajowym systemie będzie jeszcze większy niż dziś.

– Kotły elektrodowe, uruchomione w grudniu 2021 roku, to pierwsza taka realizacja w Polsce. W tym sezonie rozpoczęły swoją specjalną misję, która polega na transformowaniu nadmiaru zielonej energii elektrycznej w zielone ciepło – mówi agencji Newseria Biznes Elżbieta Kowalewska.

Kotły elektrodowe pełnią w gdańskiej elektrociepłowni dwie funkcje: rezerwowo-szczytową, która gwarantuje bezpieczeństwo dostaw ciepła w sytuacji zwiększonego zapotrzebowania przy niskich temperaturach, oraz drugą, bilansującą Krajowy System Elektroenergetyczny. Jeśli w wyniku zwiększonej generacji energii elektrycznej przez źródła odnawialne w krajowym systemie pojawia się nadwyżka energii, to kotły elektrodowe umożliwiają jej zbilansowanie, przetwarzając ją na zielone ciepło w technologii „power to heat”.

W momencie, kiedy rośnie udział odnawialnej energii pochodzącej z wiatraków lub z instalacji PV, czyli ze słońca, mamy dwa wyjścia. Możemy obniżyć generację energii elektrycznej, której jest nadmiar, w elektrowniach konwencjonalnych. Z drugiej strony możemy też zużyć ją do produkcji ciepła. Taką właśnie funkcję pełnią kotły elektrodowe w Gdańsku – transformują nadmiar tej zielonej energii na zielone ciepło – mówi dyrektor Oddziału Wybrzeże PGE Energia Ciepła.

PGE EC wskazuje, że technologia „power to heat” będzie szczególnie istotna, kiedy w krajowym systemie elektroenergetycznym obok energii z wiatru i słońca pojawi się też ta produkowana przez morskie farmy wiatrowe PGE. Dlatego docelową funkcję kotły elektrodowe osiągną ok. 2024–2025 roku, kiedy udział zielonej energii w miksie energetycznym będzie jeszcze większy.

Im więcej wiatru i słońca, tym liczba wykorzystania godzin kotłów elektrodowych jest coraz większa. Do drugiej dekady marca br. kotły przepracowały w tej funkcji 130 godzin, transformując nadmiar zielonej energii na zielone ciepło, ale to dopiero początek – mówi Elżbieta Kowalewska. – Potencjał tych kotłów jest naprawdę dużo większy.

Tej zimy (od grudnia ub.r. do połowy marca br.) kotły elektrodowe wyprodukowały dla mieszkańców Gdańska prawie 8,5 tys. GJ zielonego ciepła, dzięki czemu uniknięto spalenia 440 t węgla i ograniczono emisję CO2 do atmosfery o ponad 920 t. Dla porównania taki efekt redukcji CO2 osiąga w ciągu całego roku las rosnący na powierzchni ponad 50 ha.

Technologia „power to heat” jest rozwiązaniem, do którego powinniśmy dążyć, ponieważ jesteśmy punktem wspólnym dla trzech systemów: ciepłowniczego, elektroenergetycznego i gazowego. Elektrociepłownie to jest element systemu, który tworzy przyjazne środowisko dla rozwoju energii odnawialnej w Polsce – mówi Jarosław Owsicki, dyrektor Pionu Produkcji PGE Energia Ciepła.

Jak wskazuje, pionierska technologia wdrożona w gdańskiej elektrociepłowni wpisuje się w ogólną strategię spółki i całej grupy kapitałowej, której celem jest osiągnięcie neutralności klimatycznej do 2050 roku. Jej realizacja postępuje coraz szybciej: w ubiegłym roku energia elektryczna produkowana przez PGE ze źródeł odnawialnych osiągnęła rekordowy poziom ponad 1,9 GWh, co pozwala na pokrycie rocznego zapotrzebowania 860 tys. gospodarstw domowych.

– PGE bardzo mocno inwestuje w tej chwili w energię odnawialną, farmy fotowoltaiczne, farmy wiatrowe na morzu i na lądzie oraz energetykę jądrową. Natomiast PGE Energia Ciepła to jest jedna z linii biznesowych PGE, która wpisuje się w strategię całej grupy kapitałowej właśnie poprzez wykorzystywanie źródeł „power to heat”, poprzez wykorzystanie biomasy, czyli źródła odnawialnego do produkcji energii elektrycznej i ciepła. Poczyniliśmy też kroki ku temu, żeby fotowoltaika zaspokajała nasze zapotrzebowanie na energię elektryczną. Wszystko to powoduje, że stajemy się coraz bardziej zieloni, a w przyszłości ta zmiana będzie przyspieszać – mówi Jarosław Owsicki.

PGE Energia Ciepła do 2025 roku zamierza przeznaczyć ok. 9 mld zł na nowe inwestycje, m.in. w rozwój źródeł wytwórczych i systemów ciepłowniczych. Tam, gdzie nie ma własnych systemów ciepłowniczych, współpracuje z ich lokalnymi właścicielami, takimi jak gdański GPEC.

– Transformacja energetyczna dziś wygląda zupełnie inaczej niż kiedyś. Kiedyś to było tylko jedno źródło i jedna sieć. Natomiast teraz nasza sieć musi być gotowa, żeby współpracować z różnymi źródłami, w różnej lokalizacji, produkującymi różne rodzaje coraz bardziej ekologicznego ciepła w taki sposób, żeby na samym końcu zapewnić komfort mieszkańcom i żeby to ciepło, które płynie w systemie, było jak najlepsze dla środowiska – mówi Marcin Lewandowski, prezes zarządu GPEC w Gdańsku.

Jak podkreśla, ciepło systemowe w Gdańsku to nie tylko zielone wytwarzanie, ale i przesył. Dostawy są realizowane przez jeden z najbardziej złożonych systemów ciepłowniczych w Polsce: ponad 750 km sieci, w większości preizolowanej, osiem stacji podnoszenia ciśnień, ponad 2 tys. komór ciepłowniczych i prawie 8,5 tys. węzłów. 

Na razie brak rozstrzygnięć w sprawie rozszerzenia ustawy „lex deweloper”. Nowe przepisy miały ułatwić budowanie mieszkań na terenach po biurach i centrach handlowych

Specustawa mieszkaniowa, która miała być odpowiedzią na kryzys mieszkaniowy, do tej pory nie wpłynęła znacząco na wzrost liczby mieszkań. Dopiero teraz, po kilku latach jej obowiązywania, zarówno inwestorzy, jak i samorządy powoli zaczęły się do niej przekonywać. – W tej chwili znów jest o niej głośno z powodu tzw. ustawy deregulacyjnej, która jest procedowana w Sejmie i w zamyśle ma rozszerzyć zastosowanie „lex deweloper” zgodnie z trendem zielonych miast – mówi adwokat Marek Wojnar. Zmiany zakładają, że inwestycje mieszkaniowe będą mogły powstawać szybciej i sprawniej nie tylko na terenach poprzemysłowych, lecz także na gruntach po centrach handlowych i biurowcach. Przyszłość projektowanych zmian stoi jednak pod znakiem zapytania po tym, gdy Senat odrzucił w całości ustawę deregulacyjną.

Przyjęta w 2018 roku specustawa mieszkaniowa, potocznie nazywana „lex deweloper”, miała z założenia ułatwić pozyskiwanie terenów pod zabudowę i usprawnić proces wydawania decyzji administracyjnych, aby przyspieszyć rozwój inwestycji mieszkaniowych oraz inwestycji im towarzyszących, takich jak m.in. drogi publiczne, obiekty kulturalne, przedszkola czy szkoły.

Ustawa „lex deweloper” w założeniach rządu miała być sposobem na zminimalizowanie w Polsce kryzysu mieszkaniowego, przełamywanie barier administracyjnych w procesie inwestycyjnym. Cechowały ją trzy elementy: po pierwsze – konieczność uzgodnienia planu inwestycji z radą gminy, po drugie – dość szczególny pomysł, jakim jest inwestycja towarzysząca, czyli koncepcja, za pomocą której inwestor powinien przekonać radę gminy do realizacji swojego pomysłu, i po trzecie – i chyba najważniejsze – ta ustawa pozwalała przełamywać bariery w postaci dość sztywnych planów zagospodarowania przestrzennego – mówi agencji Newseria Biznes Marek Wojnar, adwokat i partner zarządzający w kancelarii act BSWW legal & tax.

Realizacja inwestycji mieszkaniowej powinna być zgodna z postanowieniami miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego. Tworzenie MPZP to jednak żmudny proces, który potrafi ciągnąć się latami. Dlatego też największą zmianą wprowadzoną w „lex deweloper” była możliwość zrealizowania takiej inwestycji niezależnie od ustaleń MPZP bądź w przypadku jego braku – pod warunkiem jednak, że nie jest ona sprzeczna ze studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gminy. Ustawodawca przewidział też istotny wyjątek, tzn. inwestycja może być niezgodna ze studium, o ile jest realizowana na terenach poprzemysłowych, powojskowych, kolejowych, pocztowych. Słowem: na terenach zdegradowanych, możliwych do zrewitalizowania.

– Możliwość realizacji inwestycji niezależnie od MPZP była wielkim atutem, ale jednocześnie okazała się też wielką słabością tej ustawy, ponieważ wzbudziło to obawy o rozwój patodeweloperki, stawianie inwestycji w miejscach do tego nieprzeznaczonych, inwestycji niepodobających się sąsiadom i ludziom dookoła – mówi adwokat.

Nowe przepisy wzbudziły niechęć samorządów, zwłaszcza dużych miast. Wiele gmin zdecydowało się na przyjęcie uchwał o lokalnych standardach lokalizacyjnych dla inwestycji mieszkaniowych, żeby nałożyć na deweloperów bardziej rygorystyczne wymagania aniżeli te zawarte w specustawie mieszkaniowej.

– To spowodowało, że w niektórych lokalizacjach ta ustawa w zasadzie przestała działać, np. w Krakowie w ogóle nie było takich projektów. Niektóre z nich budziły też protesty i sprzeciw sąsiadów – znane są dwa takie przykłady inwestycji w Łodzi, które zostały zastopowane właśnie z tego powodu. Jednym słowem: to, co miało stanowić o sile tej ustawy, jednocześnie budziło obawy i w efekcie spowodowało, że ma ona zastosowanie w dość ograniczonym stopniu – mówi Marek Wojnar.

Dlatego specustawa mieszkaniowa jak dotąd nie wpłynęła znacząco na przyspieszenie takich inwestycji. Dopiero teraz, po kilku latach jej obowiązywania, zarówno inwestorzy, jak i samorządy zaczęły się do niej powoli przekonywać. „Lex deweloper” jest z założenia aktem tymczasowym, który w założeniu ma obowiązywać przez 10 lat i wygaśnie z końcem grudnia 2028 roku.

– „Lex deweloper” zyskuje na znaczeniu i budzi coraz większe zainteresowanie, a powód jest prosty – dość ograniczona podaż gruntów nadających się pod inwestycje mieszkaniowe. Dlatego deweloperzy w coraz większym stopniu próbują korzystać z dobrodziejstw tej ustawy. Znamy już pozytywnie zakończone procesy na południu Polski, w Katowicach, Chorzowie, gdzie rady gminy podjęły odpowiednie uchwały. Deweloper uzgodnił z radą gminy takie warunki, które przekonały radnych do tego, aby podjąć uchwałę, „przełamać” miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego i stworzyć inwestycję mieszkaniową tam, gdzie – zgodnie z wcześniej obowiązującymi przepisami – taka inwestycja nie mogłaby powstać – mówi partner zarządzający w kancelarii act BSWW legal & tax.

W Chorzowie na mocy „lex deweloper” powstanie inwestycja mieszkaniowa w sąsiedztwie Parku Śląskiego, na zaniedbanym terenie po byłym Ośrodku Postępu Technicznego. Oprócz mieszkań będą tam również punkty usługowe, szkoła podstawowa, a także strefy zieleni. Z kolei w Katowicach radni zgodzili się niedawno na budowę osiedla mieszkaniowego na gruntach dawnej Huty Baildon przy ulicy Brackiej.

Teraz o „lex deweloper” znowu jest głośno z powodu innej ustawy, która jest procedowana w Sejmie. To tzw. ustawa deregulacyjna, która ingeruje w wiele innych aktów prawnych pod hasłem zmniejszenia obciążeń administracyjnych. W zamyśle ma ona rozszerzyć zastosowanie „lex deweloper” zgodnie ze światowymi trendami, które dotyczą m.in. zielonych miast – wyjaśnia partner zarządzający w kancelarii ekspert.

W tzw. ustawie deregulacyjnej ustawodawca proponuje m.in. rozszerzenie „lex deweloper” tak, aby umożliwić realizację inwestycji mieszkaniowych – wbrew zapisom studium zagospodarowania – także na zdegradowanych terenach po centrach handlowych bądź kompleksach biurowych. W myśl nowych przepisów osiedla będzie można też stawiać na niezabudowanych działkach, które w studium są przeznaczone pod handel wielkopowierzchniowy. Ten pomysł podoba się zwłaszcza deweloperom, dla których jedną z największych bolączek jest w tej chwili brak gruntów pod zabudowę.

– To jest trend, który zaczął się w Londynie i Rotterdamie, gdzie zaczęto przerabiać centra handlowe na apartamenty mieszkaniowe. Ze względu na to, że zmienianie MPZP w takich miejscach jak np. warszawski „Mordor” idzie bardzo powoli, pomyślano o rozwiązaniu, które pozwoli w przyspieszonym trybie realizować inwestycje deweloperskie na terenach, które pozostały właśnie po centrach handlowych i starych biurowcach – mówi Marek Wojnar.

Jednocześnie tzw. ustawa deregulacyjna ma wprowadzić inne rozwiązanie, które jest mocno krytykowane przez rynek. Chodzi o minimalną liczbę miejsc parkingowych w inwestycji mieszkaniowej – ma ona wynosić co najmniej 1,5 miejsca parkingowego na jeden lokal.

– Takie kryterium jest powszechnie krytykowane, ponieważ nie jest zgodne z trendami proekologicznymi, które polegają na tym, że ograniczamy liczbę samochodów wjeżdżających do centrów miast. Stąd też naturalne jest raczej zmniejszanie liczby miejsc parkingowych – mówi Marek Wojnar. – Z drugiej strony trzeba pamiętać, że to minimum miejsc parkingowych spowoduje wzrost kosztów inwestycji. Według różnych wyliczeń będzie to pomiędzy 70 a 100 tys. zł w przeliczeniu na jedno mieszkanie, czyli dość sporo, uwzględniwszy to, że ustawa miała umożliwić tworzenie mieszkań dla grup społecznych o umiarkowanych dochodach. Tymczasem w tym trybie obronią się raczej inwestycje butikowe, a nie te bardziej powszechne, z większą liczbą mieszkań, adresowane właśnie do grup o umiarkowanych dochodach. Dlatego też trwa dyskusja, czy ta proponowana zmiana jest zasadna w świetle celów tej ustawy.

Przyszłość proponowanych zmian stoi jednak pod znakiem zapytania. 22 lutego br. Senat zagłosował bowiem za odrzuceniem w całości ustawy deregulacyjnej, która wprowadzała szereg istotnych zmian w wielu różnych obszarach, m.in. zmiany w podatku od spadku i darowizn. Kolejny etap to powrót do Sejmu, ale nie wiadomo, czy i kiedy to nastąpi.

Z gwarancji kredytowych BGK skorzystało już ponad 250 tys. firm. Przez 10 lat stworzyły i utrzymały dzięki temu pół miliona miejsc pracy

Udzielane przez BGK gwarancje de minimis, czyli zabezpieczenie spłaty kredytu obrotowego lub inwestycyjnego dla firm z sektora MŚP, okazały się dużym sukcesem. W ciągu ostatnich 10 lat skorzystało z nich ćwierć miliona przedsiębiorstw, które stworzyły lub utrzymały dzięki temu ponad 500 tys. miejsc pracy. Statystyki pokazują też, że firmy, które sfinansowały swoje inwestycje kredytami zabezpieczonymi przez BGK, osiągają znacznie lepsze wyniki finansowe i są bardziej innowacyjne niż cały sektor MŚP. Co istotne, takie wsparcie okazało się szczególnie pomocne w czasie pandemii COVID-19 i po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Kwota gwarancji de minimis udzielonych w trzech kryzysowych latach to niemal 60 proc. ogólnej kwoty z ostatniej dekady. 

– System poręczeniowo-gwarancyjny Banku Gospodarstwa Krajowego jest nieodłącznym filarem wsparcia sektora małych i średnich przedsiębiorstw. Jeszcze 10 lat temu, kiedy ten system wchodził w życie, gwarancje dotyczyły początkowo tylko kredytów obrotowych. Następnie zostały rozszerzone również na możliwości finansowania kredytów inwestycyjnych. To rozwiązanie zostało bardzo dobrze przyjęte przez przedsiębiorców, którzy chętnie z niego korzystają. Ten program sprawdza się zarówno w okresie koniunktury, jak i dekoniunktury oraz w sytuacjach, które stanowią większe wyzwanie, jak pandemia czy wojna w Ukrainie – mówi agencji Newseria Biznes Sebastian Skuza, wiceminister finansów.

Gwarancje de minimis to jedna z form pomocy udzielanych w ramach dopuszczalnej pomocy publicznej na zabezpieczenie spłaty kredytu obrotowego lub inwestycyjnego dla mikro-, małych lub średnich przedsiębiorstw. Program jest realizowany przy ścisłej współpracy Banku Gospodarstwa Krajowego z Ministerstwem Finansów i sektorem bankowym.

W ciągu ostatnich 10 lat BGK udzielił gwarancji de minimis na łączną kwotę 167 mld zł, dzięki czemu banki komercyjne zabezpieczyły kredyty o łącznej wartości 258 mld zł. Z tych gwarancji skorzystało ponad 245 tys. przedsiębiorców. Pozwoliło im to uzyskać dostęp do finansowania, zwiększyć zatrudnienie i zainwestować w innowacyjne projekty.

– Dzięki tym gwarancjom mocno rozwinęła się w Polsce przedsiębiorczość. Doskonała współpraca z bankami komercyjnymi i bankami spółdzielczymi – bo to one udzielają kredytów zabezpieczonych gwarancją de minimis – pozwala przedsiębiorcom, których bez tego nie byłoby stać na kredyt, sięgać po nowe możliwości rozwoju – mówi Beata Daszyńska-Muzyczka, prezes zarządu Banku Gospodarstwa Krajowego. 

Z raportu Departamentu Badań i Analiz BGK („Efekty programu gwarancji de minimis”) wynika, że w ciągu ostatniej dekady przedsiębiorcy, którzy skorzystali z kredytów zabezpieczonych gwarancjami de minimis, zachowali lub utworzyli ponad pół miliona miejsc pracy. Tym samym zwiększali zatrudnienie czterokrotnie częściej niż cały sektor MŚP. Dziś już średnio co czwarty kredyt dla firm na polskim rynku jest zabezpieczony gwarancjami de minimis. Ich odbiorcy osiągają znacznie lepsze wyniki finansowe niż cały sektor MŚP ogółem, a niemal każdy, kto skorzystał z tego instrumentu, poleciłby go swoim znajomym przedsiębiorcom.

– Dzisiaj wielu przedsiębiorców, ale też wiele banków komercyjnych i spółdzielczych nie wyobraża sobie rozwoju swoich systemów kredytowych dla małych i średnich firm bez programu gwarancji de minimis – mówi Beata Daszyńska-Muzyczka.

Polska jest generalnie krajem na dorobku i wiele firm, szczególnie mikro- i małych, dysponuje znikomym kapitałem. Kiedy chcą realizować projekty rozwojowe albo kiedy sytuacja w ich branży albo w całej gospodarce jest niepewna – tak jak teraz – wierzyciele szukają zabezpieczeń i większej pewności, że udzielone im pożyczki czy kredyty zostaną spłacone. Stąd też te gwarancje udzielane mikro-, małym i średnim przedsiębiorcom odgrywają często kluczową rolę – mówi Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich.

Statystyki BGK pokazują, że wsparcie w postaci gwarancji de minimis okazało się szczególnie pomocne w czasie pandemii COVID-19 i po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Kwota gwarancji udzielonych w tych ostatnich trzech, kryzysowych latach to niemal 60 proc. ogólnej kwoty od 2013 roku.

– Kiedy dochodzi do jakichś zaburzeń, szoków – takich jak kryzys finansowy czy pandemia – wierzyciele, którzy dysponują środkami, dzięki tym gwarancjom chętniej angażują się w finansowanie podmiotów gospodarczych. W innym wypadku to zaangażowanie byłoby o wiele mniejsze, brak gwarancji oznaczałby wiele miliardów kredytów mniej w polskiej gospodarce – mówi Krzysztof Pietraszkiewicz.

Gwarancje de minimis sprawdzają się jednak nie tylko w czasie kryzysu, ale także jako produkt rozwojowy, sprzyjający budowie potencjału polskich firm. Z badań BGK wynika, że mikro-, małe i średnie przedsiębiorstwa korzystające z tego instrumentu są bardziej innowacyjne. Podczas gdy w całym sektorze MŚP w innowacje inwestuje niespełna 1/3 firm, wśród przedsiębiorstw korzystających z gwarancji de minimis ten odsetek sięga 46 proc. Co więcej, firmy, które finansowały swoje inwestycje kredytami zabezpieczonymi przez BGK, zdecydowanie rzadziej niż inne przedsiębiorstwa wstrzymywały, spowolniały lub ograniczały swoje inwestycje.

– Obecnie aktualizujemy program gwarancji de minimis. Rozważane są również możliwości wsparcia programów poręczeniowo-gwarancyjnych z wykorzystaniem środków unijnych. Chciałbym również zaznaczyć, że do końca tego roku istnieje możliwość skorzystania z gwarancji płynnościowych, które zostały wprowadzone rok temu w wyniku wybuchu wojny w Ukrainie – mówi Sebastian Skuza.

– Aktualnie dysponujemy sześcioma systemami gwarancyjnymi i dwa kolejne rozwijamy. Te systemy gwarancyjne wspierają głównie małe i średnie przedsiębiorstwa, ale kryzys wywołany pandemią COVID-19 spowodował potrzebę pomyślenia również o dużych firmach, które też znalazły się w trudnej sytuacji. Gwarancje płynnościowe, kryzysowe, którymi dysponujemy, pomagają rozwijać się właśnie tym dużym podmiotom, które potrzebują inwestycji albo po prostu trochę więcej kapitału – mówi Beata Daszyńska-Muzyczka. – Fakt, że systemy gwarancyjne Banku Gospodarstwa Krajowego odniosły tak duży sukces, oznacza, że warto je rozwijać. Już w tej chwili mamy szeroką paletę takich instrumentów, a we współpracy z bankami i przedsiębiorcami cały czas zastanawiamy się, czy istnieją potrzeby, które wymagałyby nowych rozwiązań.

S. Horbaczewski: Programy wsparcia sztucznie ingerują w rynek nieruchomości. Rząd powinien przekierować te pieniądze na zwiększenie liczby dostępnych mieszkań

Choć na rynku nieruchomości widać już pierwsze, lekkie oznaki ożywienia, to wielu nabywców wstrzymuje się z decyzją o zakupie mieszkania, czekając na zapowiadany rządowy program wsparcia. Od lipca br. w ramach programu Pierwsze Mieszkanie będzie można uzyskać bezpieczny kredyt ze stałą stopą, do którego przez pierwsze 10 lat będzie dopłacać państwo. Zdaniem ekonomisty Sławomira Horbaczewskiego tego typu wsparcie na rynku nieruchomości kosztuje krocie i sztucznie zawyża popyt. Zamiast ingerować w ten sposób w sprawnie funkcjonujący rynek – jak postuluje ekspert – rząd powinien przekierować pieniądze na zwiększenie podaży na rynku mieszkań, m.in. zajmując się kwestią miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego.

– W ciągu ostatnich 10 lat w Polsce wydano z budżetu państwa ok. 15 mld zł na różnego rodzaju programy związane z mieszkalnictwem, w tym prawie 9 mld zł na programy wsparcia dla młodych osób, które nie mają własnego mieszkania. W całym tym okresie najmniej wydano w ciągu ostatnich trzech lat. Tak więc wsparcie maleje, a rynek miał się dotąd bardzo dobrze, przedsiębiorcy i deweloperzy też dobrze sobie radzili – mówi agencji Newseria Biznes ekonomista i ekspert rynku nieruchomości Sławomir Horbaczewski.

Po 1989 roku niemal wszystkie polskie rządy wdrażały kolejne instrumenty wsparcia na rynku mieszkaniowym: od ulg podatkowych, poprzez program Rodzina na Swoim i realizowane w latach 2014–2018 Mieszkanie dla Młodych, które cieszyło się ogromną popularnością, Fundusz Mieszkań na Wynajem i negatywnie oceniony przez Najwyższą Izbę Kontroli program Mieszkanie Plus, w ramach którego miało zostać wybudowanych 100 tys. mieszkań, aż po najnowszy pomysł rządu, czyli program Pierwsze Mieszkanie albo Bezpieczny Kredyt 2%.

Zgodnie z przyjętym 14 marca br. przez rząd projektem ustawy o pomocy państwa w oszczędzaniu na cele mieszkaniowe program Pierwsze Mieszkanie ma obowiązywać od 1 lipca br. Bezpieczny kredyt – ze stałą stopą procentową i dopłatą państwa – będzie mogła otrzymać osoba do 45. roku życia, która nie miała i nie ma mieszkania. Będzie mogła pożyczyć do 500 tys. zł, a w przypadku małżeństw lub posiadania co najmniej jednego dziecka – do 600 tys. zł. Rząd będzie dopłacać do rat kredytu przez 10 lat. Program będzie kosztować przez ten czas ok. 16 mld zł.

– Programy wsparcia mają to do siebie, że w większości one towarzyszą finansowaniu dłużnemu w postaci kredytu, który potem trzeba spłacić. One mają kilka lat swojej aktywności, a po tym czasie kredytobiorcy bardzo często zostają sami z tymi kredytami, które stanowią już większe obciążenie. Dlatego trzeba być ostrożnym w ocenie ich oddziaływania – mówi Sławomir Horbaczewski.

Eksperci oceniają, że taka pomoc państwa dla kredytobiorców i młodych rodzin jest ważnym elementem polityki prorodzinnej, a przy tym generuje ruch na rynku nieruchomości i w sektorze budowlanym, uważanym za jeden z motorów całej gospodarki. Z drugiej strony ma też negatywne strony.

– Programy te sztucznie wpływają na ten rynek, powodują pewne sztuczne zachowania. Dlatego byłoby najlepiej, gdyby tych programów co do zasady nie było, gdyby rynek kierował się swoimi własnymi zasadami, a pieniądze, które są przeznaczane na programy wsparcia, zostały przekierowane na poprawę infrastruktury tego rynku – mówi ekonomista. – Gdyby w zamian za te programy, finansowane z budżetu państwa, przeznaczyć te kilkanaście miliardów złotych w ciągu ostatnich 10 lat, czyli ponad miliard złotych rocznie, na poprawę infrastruktury, chociażby większe nasycenie miejscowymi planami zagospodarowania przestrzennego, to moim zdaniem wywarłoby zdecydowanie lepszy wpływ na stronę podażową, pojawiłoby się po prostu więcej mieszkań.

Jak podkreśla, przez brak miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego w Polsce buduje się mieszkania w sposób dość chaotyczny – inwestorzy wybierają coraz bardziej oddalone od miasta tereny, zostawiając po drodze nieuregulowane tzw. białe plamy. Przez to rosną koszty związane z uzbrojeniem tych terenów pod zabudowę, czyli doprowadzenia tam mediów, np. kanalizacji, sieci elektrycznej czy ciepłowniczej.

– Bardzo często mamy w miastach takie białe plamy, na których nie budujemy, bo tam są jakieś problemy z planem, a budujemy poza miastami, gdzie trzeba doprowadzić tę infrastrukturę. Więc położyłbym większy nacisk na kwestie podażowe, czyli stworzenie sytuacji do budowy większej liczby mieszkań, mniejszy nacisk na kwestie popytowe, czyli mniejszy nacisk na różnego rodzaju programy wsparcia. Bo programy wsparcia miałyby sens wtedy, gdyby były adresowane do osób najbiedniejszych – ocenia Sławomir Horbaczewski.

Jak wskazuje, w ostatnich latach Polska i tak budowała najwięcej mieszkań w Europie w przeliczeniu na liczbę mieszkańców. Według raportu opublikowanego w 2020 roku przez ówczesne Ministerstwo Rozwoju w latach 2011–2019 liczba budowanych rocznie mieszkań wzrosła w Polsce o ponad 58 proc., a 2019 rok okazał się pod tym względem rekordowy (207,2 tys. nowo wybudowanych mieszkań, czyli ok. 5,4 na 1 tys. mieszkańców). Wcale nie oznacza to jednak, że jest ich wystarczająco dużo – według resortu na koniec 2019 roku na polskim rynku nadal brakowało ok. 641 tys. mieszkań, choć niektóre szacunki mówią o niedoborze sięgającym nawet 1,5–2 mln lokali.

W dodatku ostatnie miesiące przyniosły w tym zakresie znaczące spowolnienie, spowodowane m.in. skutkami pandemii COVID-19 i trudną sytuacją gospodarczą, przejawiającą się we wzroście inflacji i podwyżkach stóp procentowych, ale także rekomendacją Komisji Nadzoru Finansowego, która w ubiegłym roku narzuciła bankom zaostrzenie zasad dotyczących wyliczania zdolności kredytowej. To spowodowało, że zdolność kredytowa Polaków drastycznie spadła, a duża część potencjalnych nabywców musiała odłożyć decyzję o zaciągnięciu kredytu i zakupie własnego M.

– W Polsce mamy w tej chwili około 400 mieszkań na tysiąc mieszkańców, to jest bardzo mało, bo w Europie jest zdecydowanie więcej. Ewidentnie potrzebujemy więcej nowych mieszkań, dlatego że około 5 mln osób w Polsce mieszka w mieszkaniach substandardowych, czyli takich, które np. są w złym stanie technicznym, nie mają podstawowych urządzeń typu chociażby wodociąg czy kanalizacja sanitarna, i przede wszystkim są przeludnione, tzn. zbyt wiele osób mieszka na tzw. izbę mieszkalną, tudzież na metry kwadratowe mieszkania, bo to można oczywiście różnie liczyć – tłumaczy ekspert rynku nieruchomości.

Sytuacja osób z niepełnosprawnościami na rynku pracy stopniowo się poprawia. Prawie 1/3 z nich jest aktywna zawodowo

Współczynnik aktywności zawodowej osób z niepełnosprawnościami dziś wynosi ok. 30 proc., co oznacza, że niecała jedna trzecia tej grupy w wieku produkcyjnym podejmuje pracę. Zgodnie z rządową strategią ten odsetek ma wzrosnąć w ciągu kilku najbliższych lat do 45 proc. Chociaż sytuacja w ostatnich latach znacznie się poprawiła, wciąż jest dużo do zrobienia, jeśli chodzi o aktywizację zawodową tej grupy społeczeństwa. Chodzi nie tylko o zmianę regulacji dotyczących np. systemu orzekania o niepełnosprawności czy dopłat do zatrudniania osób z niepełnosprawnościami, lecz także o edukację samych zainteresowanych i ich opiekunów, jak i pracodawców oraz pracowników, że niepełnosprawność nie jest przeciwwskazaniem do pracy.

– Przeglądając ogłoszenia o pracę, możemy zauważyć jedną zasadę, że oferty dla osób niepełnosprawnych są bardzo szczególne, np. tylko dla osób na produkcję, do sprzątania, ochrony, utrzymania porządku. Nie ma ofert dla osób niepełnosprawnych do biura na stanowisko informatyka, a znam osoby, które rewelacyjnie na takich stanowiskach się sprawdzą – mówi agencji Newseria Biznes Karolina Segiet, dyrektorka Fundacji Wspierania Zatrudnienia Osób Niepełnosprawnych, prezeska Fundacji Możesz Móc.

Według danych Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej w Polsce jest ok. 3,1 mln osób z niepełnosprawnościami, które – zgodnie z definicją prawną – ukończyły 16 lat i mają orzeczenie o niepełnosprawności. W tej liczbie blisko 1,7 mln to osoby w wieku produkcyjnym (7,7 proc. ludności Polski w tym wieku). Statystyki dotyczące zatrudnienia i aktywności zawodowej w tej grupie od lat sukcesywnie rosną, choć – jak przyznaje MRIPS – sytuacja wciąż nie jest idealna. W tej chwili aktywna zawodowo jest średnio co trzecia osoba z niepełnosprawnością w wieku produkcyjnym.

– To bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich 10–15 lat. Niepełnosprawni odnajdują się na rynku pracy, znajdują się przedsiębiorcy, którzy chętnie zatrudnią osobę niepełnosprawną – mówi Karolina Segiet. – Ale też musimy patrzeć z tego punktu, czy przedsiębiorca zatrudnia dlatego, że chce zatrudnić osobę niepełnosprawną, czy chce pozyskać dofinansowania związane z zatrudnieniem takiej osoby. Niestety bardzo często się zdarza, że pracodawcy zatrudniają tylko po to, aby otrzymać korzyści z tym związane, nie patrzą na tę osobę jak na pełnowartościowego człowieka, który może się realizować zawodowo, społecznie, ekonomicznie.

Z drugiej strony sami pracodawcy mają też problem z przepisami, które nieustannie się zmieniają, a ich funkcjonowanie latami nie jest weryfikowane.

– To powoduje sytuacje, w których pracodawcy zastanawiają się, czy dalej być odpowiedzialnym społecznie i te osoby zatrudniać, czy też nie. Chcieliby, żeby one pracowały w odpowiednich warunkach, a nie zawsze mogą je spełnić. Od wielu lat nie zmieniły się również przepisy dotyczące np. dofinansowania wynagrodzeń osoby z niepełnosprawnością i to też jest bardzo poważny argument, bo jeśli chcemy zatrudniać takie osoby, to musimy spełnić ich oczekiwania w warunkach pracy. A tam są przewidziane duże obostrzenia – wyjaśnia Barbara Pokorny, przewodnicząca Rady Krajowej Polskiej Organizacji Pracodawców Osób Niepełnosprawnych.

Jak podkreśla, jedną z największych barier, które hamują wzrost aktywności zawodowej osób z niepełnosprawnościami, pozostaje m.in. archaiczny system orzekania o niepełnosprawności.

– W centrach, gdzie przyznaje się grupę inwalidzką, na przestrzeni lat zbyt wiele się nie zmieniło. Gdybyśmy podeszli do tego inaczej, mniej tradycyjnie, wiele mogłoby się poprawić – mówi Barbara Pokorny. – Gdyby na wskazaniu osoby z niepełnosprawnością, która przychodzi do pracodawcy, było napisane, czego dokładnie ta osoba definitywnie robić nie może, a na co można jej pozwolić, to wówczas mielibyśmy większe możliwości, aby odpowiednio przystosować taką osobę do miejsca pracy. W tej chwili jest to problem. Na zaświadczeniach o niepełnosprawności jest napisane, że np. dana osoba może pracować tylko w zakładzie pracy chronionej albo w specjalnych warunkach. Pracodawcom to zbyt wiele nie mówi. Chyba że sam zrobi wywiad z takim potencjalnym pracownikiem i sam się dowie, do jakich czynności ma przeciwwskazania i czy może wykonywać dany zawód.

Zdaniem Karoliny Segiet stanowiska pracy oferowane osobom z niepełnosprawnościami nie zawsze są dostosowane do ich potrzeb i możliwości. Problemem jest tu nie tylko kwestia finansów, lecz również świadomości na ten temat. Dlatego potrzebne są inicjatywy, które pokażą pracodawcom, że osoby z niepełnosprawnościami mogą być pełnowartościowymi pracownikami, w dodatku bardzo zmotywowanymi do pracy. Taka świadomość jest konieczna również z tego względu, że pracodawca, który zdecyduje się powierzyć stanowisko osobie z niepełnosprawnością, musi także przygotować resztę zespołu na współpracę z nią.

– Jeżeli zatrudniamy osobę niewidomą, musimy ją wdrożyć w system firmy, zrobić orientację przestrzenną zakładu, czyli pokazać, przeszkolić tego pracownika, jak poruszać się po zakładzie, żeby on stał się samodzielny i nie czuł się gorszy od pełnosprawnych pracowników. I to samo powinniśmy zrobić w drugą stronę, pracowników pełnosprawnych przygotować na to i przeszkolić, że przyjdzie osoba niepełnosprawna, że musimy jej pomóc dostosować się do warunków pracy, pokazać jej, jak można pracować, i przede wszystkim wprowadzić empatię, bo niestety jej często brakuje – mówi dyrektorka Fundacji Wspierania Zatrudnienia Osób Niepełnosprawnych.

Ekspertka przyznaje, że praca nad świadomością powinna być wykonana także po drugiej stronie, czyli wśród osób z niepełnosprawnościami oraz ich rodzin i opiekunów. Często bowiem bariera przed aktywnością zawodową tkwi w ich przekonaniu, że „się nie da”. Dużą rolę mogą tu odgrywać doradcy zawodowi i trenerzy pracy. 

– Bardzo często w swoim doświadczeniu zawodowym spotykałam się z taką odpowiedzią rodziców czy opiekunów osób niepełnosprawnych: „on może pracować, przecież ma w orzeczeniu niepełnosprawność, z której wynika, że nie może podjąć pracy, bo wymaga tego orzeczenie”. Nie, to, co jest napisane w orzeczeniu, nie zawsze jest równe z tym, czy on może podjąć pracę. Także bardzo często spotykałam się z sytuacją, że rodzice obawiali się, że dana osoba straci rentę, jak podejmie pracę. Osoby są niedoedukowane, jakie są teraz modele i możliwości dla osób niepełnosprawnych, więc rozpoczęłabym od edukacji rodziców i opiekunów – mówi Karolina Segiet. – Osoby niepełnosprawne bardzo często są zamknięte w sobie, nie potrafią spojrzeć na to, że posiadają ogromną wiedzę i kwalifikacje do tego, aby realizować się zawodowo. I tu jest praca dla trenera pracy, żeby pokazać tej osobie, że jej kwalifikacje, doświadczenie, które zdobyła w szkole, w zakładach aktywności zawodowej, w warsztatach terapii zajęciowej, dają możliwość do tego, aby teraz wyszła na otwarty rynek pracy.

Według danych Biura Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych w 2019 roku współczynnik aktywności zawodowej wśród tych osób w wieku produkcyjnym wzrósł o 0,5 pkt proc. r/r (i o 2,9 pkt proc. w stosunku do 2015 roku) i uplasował się na poziomie 28,8 proc. Wskaźnik zatrudnienia wzrósł w tym samym czasie o 0,6 pkt proc., do poziomu 26,8 proc. Natomiast poziom bezrobocia wśród osób niepełnosprawnych w wieku produkcyjnym pozostał na niezmienionym poziomie – 7,2 proc.

Na początku 2021 roku rząd przyjął „Strategię na rzecz Osób z Niepełnosprawnościami na lata 2021–2030”, która ma na celu ich szersze włączenie w życie społeczne i zawodowe. Dokument zakłada m.in. zwiększenie wskaźnika zatrudnienia osób niepełnosprawnych w wieku produkcyjnym do 40 proc. oraz wzrost współczynnika ich aktywności zawodowej do 45 proc. do 2030 roku. W tym samym czasie planowane jest także podniesienie poziomu zatrudnienia osób z niepełnosprawnościami na otwartym rynku pracy z niecałych 67 do 75 proc.

Prezes mBanku: Pandemia upadłości w globalnej bankowości wydaje się mało prawdopodobna. Narastającym problemem sektora jest nadmiar regulacji

Ostatni tydzień przypomniał inwestorom na rynkach o kryzysie sektora finansowego z 2008 roku. Bankructwa dwóch banków w Stanach Zjednoczonych i popłoch na akcjach Credit Suisse spowodowały interwencje banków centralnych, ale niepokój co do kondycji i przyszłości sektora bankowego nie został jeszcze uśmierzony. Cezary Stypułkowski, prezes mBanku, uważa, że przeniesienie się tych problemów na globalny system nie jest bardzo prawdopodobnym scenariuszem, jednak napływ środków na rynki finansowe, który nastąpił w latach 2020–2021, tworzy trudno przewidywalne otoczenie. Narastającym problemem w sektorze jest nadmiar regulacji.

10 marca upadłość ogłosił Silicon Valley Bank, specjalizujący się w finansowaniu start-upów technologicznych z Doliny Krzemowej i funduszy venture capital, inwestujących w takie początkujące biznesy.

Upadek Silicon Valley Bank jest symboliczny, dlatego że tam miały miejsce dwie okoliczności, których nie sposób zignorować również z naszej perspektywy – mówi agencji informacyjnej Newseria Biznes dr Cezary Stypułkowski, prezes mBanku. – Pierwsza jest taka, że duży udział w strukturze bilansu miały rządowe papiery wartościowe, które uległy przecenie. Polski sektor bankowy też ma w strukturze swoich bilansów relatywnie dużo tego pieniądza.

W 2021 roku, gdy technologiczny indeks Nasdaq szybował na fali polockdownowego przekonania, że przyszłość należy już wyłącznie do świata cyfrowego, a rynek napompowany był pieniędzmi ze skupu obligacji prowadzonych przez banki centralne, banki lokowały tę nadpłynność w obligacjach skarbowych. Jednak przy zerowych stopach procentowych i rentownościach obligacje te nie dawały przestrzeni do zarobku. Potem nastąpił niewidziany od 40 lat wystrzał inflacji i rentowności, co oznaczało spadek cen obligacji. I stan posiadania banków zaczął się kurczyć.

Druga okoliczność, której zdaniem eksperta nie powinno się lekceważyć, to kwestia wsparcia rządowego dla banku znajdującego się w drugiej dziesiątce największych instytucji finansowych w USA. W pierwszej reakcji na niewypłacalność Silicon Valley Bank amerykańskie władze zapowiedziały, że pewność odzyskania środków mogą mieć (zgodnie z gwarancjami) posiadacze depozytów do 250 tys. dol. Jednak w przypadku SVB dotyczyło to zaledwie niespełna 3 proc. depozytów. To dlatego, że klientami banku były głównie firmy, a nie klienci detaliczni. Dlatego już w weekend władze federalne ogłosiły, że wszyscy klienci SVB (a potem też mniejszego, upadłego dwa dni później Signature Bank) mogą liczyć na pełną gwarancję wszystkich depozytów. Natomiast udziałowcy nie będą wspierani z pieniędzy podatników, jak miało to miejsce w 2008 roku.

 To jest kolejnym wzmocnieniem tego, co się technicznie u nas w środowisku nazywa moralnym hazardem. Bo powiedzmy wprost, pieniądz, który tam był utrzymywany, był utrzymywany przez relatywnie spekulacyjnych inwestorów. To, że oni uzyskali wsparcie, ja sobie interpretuję w ten sposób, że ci deponenci, którzy złożyli tam pieniądze, to były najbardziej innowacyjne fundusze zajmujące się promowaniem nowych technologii, co mogłoby zawalić w Stanach Zjednoczonych ten trend technologiczny. Wydaje mi się, że to była przesłanka do tego, żeby te depozyty zagwarantować – mówi dr Cezary Stypułkowski. – Sytuacja niestandardowa moim zdaniem i wydaje mi się, że będzie przedmiotem ponownych dyskusji i wątpliwości co do sposobu regulowania sektora bankowego w Stanach Zjednoczonych.

Jak przypomina, poprzedni kryzys finansowy też zaczął się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii od problemów peryferyjnych instytucji finansowych, a następnie rozlał się szeroko na inne banki i rynki.

 Wszystkich konsekwencji nie jesteśmy w stanie przewidzieć, zwłaszcza w sytuacji, w której mamy tak duży napływ środków na rynek finansowy, które spowodowały z jednej strony inflację, a z drugiej strony osadzenie się tych pieniędzy w różnych elementach sektora finansowego – uważa prezes mBanku. – Ale jest to sygnał, który powinien każdego zastanowić, nas jako uczestników rynku i również regulatorów. Tym bardziej istotne jest to, żeby w polskich warunkach uporządkować elementy, które są niepotrzebnym i nieuzasadnionym elementem destabilizacji.

Niepokój zza oceanu przeniósł się do Europy, gdy największy akcjonariusz mającego od miesięcy problemy, drugiego co do wielkości szwajcarskiego banku Credit Suisse – Saudi National Bank – zapowiedział, że nie zwiększy finansowania tej instytucji z powodów regulacyjnych, żeby nie przekroczyć 10-proc. udziału. Akcje Credit Suisse notowane na kilku dużych giełdach straciły po 20–30 proc., a częściowo obrót nimi musiał zostać wstrzymany. Dopiero interwencja Szwajcarskiego Banku Narodowego, który zapowiedział dostarczenie Credit Suisse płynności do 50 mld franków, zahamowała spadki.

– Sektor finansowy na świecie jest relatywnie spójny, a skala przepływów jest nieporównywalnie większa niż np. towarów, usług i te współzależności są znaczne. Ale tzw. contagion effect, czyli przeniesienie się choroby z jednego do drugiego obszaru w postaci jakiejś pandemii sektora finansowego, wydaje mi się być mało prawdopodobny – ocenia dr Cezary Stypułkowski. – Rok 2008 pokazał, że tak się jednak może zdarzyć. Narastającym problemem sektora finansowego jest to, że mamy inflację regulacyjną, dramatyczny nadmiar regulacji i wydaje mi się, że te regulacje powodują narastanie tego nawisu i niezdolność podążania za współzależnościami różnych regulacji. Dzisiejsza warstwa regulacyjna jest niespójna, przesadzona i wiara w to, że za pomocą regulacji da się prowadzić działalność komercyjną, trudno mi jest przyjąć.

Nowelizacja ustawy wiatrakowej wkrótce wejdzie w życie. Niekorzystne regulacje to niejedyny problem branży w Polsce

Ustawa 10H, określająca minimalną odległość między wiatrakami a zabudowaniami mieszkalnymi, na kilka lat zamroziła projekty wiatrakowe na lądzie i spowodowała odwrót inwestorów od polskiego rynku. Nowelizacja, którą 13 marca podpisał prezydent, zakłada liberalizację wymogów, ale poprawki wprowadzone w toku prac parlamentarnych sprawiają, że nie będzie ona tak korzystna, jak chciała branża. To oznacza szereg wyzwań dla inwestorów. – Poza 10H napotykamy też inne problemy i dziś najważniejszym jest brak możliwości przyłączenia do sieci nowych projektów – mówi Olga Sypuła, country manager European Energy Polska. Jak wskazuje, warunkiem koniecznym dla rozwoju wiatraków na lądzie są w Polsce inwestycje w sieci przesyłowe, które powinny zostać zrealizowane jak najszybciej.

– Ustawa 10H całkowicie zablokowała możliwość budowy farm wiatrowych na lądzie. Tak naprawdę od 2016 do 2019 roku w Polsce nie wybudował się żaden taki projekt – mówi agencji Newseria Biznes Olga Sypuła.

Tak zwana ustawa odległościowa, która weszła w życie w 2016 roku, wprowadziła zasadę 10H – czyli normę określającą, w jakiej odległości od zabudowań mogą powstawać elektrownie wiatrowe. Zgodnie z nazwą limit wynosi 10-krotność wysokości wiatraka, czyli około 1,52,5 km. W praktyce takich miejsc w Polsce nie ma jednak zbyt wiele – według Fundacji Instrat wyłączyło to z możliwości stawiania wiatraków ok. 99,7 proc. obszaru kraju.

– W 2018 roku uruchomiono pierwszą aukcję i faktycznie pozwolono nam na realizację projektów, które zostały już wcześniej uzgodnione i otrzymały pozwolenia na budowę, ale jeszcze przed 2016 rokiem. To są projekty, które tak naprawdę realizujemy do dzisiaj i które mieliśmy w tzw. zamrażarkach, oparte o starsze technologie – mówi country manager European Energy Polska.

Ustawa odległościowa spowodowała też masowy odwrót inwestorów z polskiego rynku i zwolnienia pracowników tej branży liczone w tysiącach.

Sama miałam to przykre doświadczenie zamykania biura i zwalniania kilkudziesięciu osób. Byli inwestorzy, którzy zwalniali dużo większe zespoły i wycofywali się z polskiego rynku – mówi Olga Sypuła. – Otwarcie na fotowoltaikę w Polsce spowodowało, że ci inwestorzy wracają na nasz rynek, licząc na to, że ustawa 10H też zostanie zliberalizowana, pracują już nad własnymi portfolio projektów wiatrowych. Zmiana 10H spowoduje, że będziemy mogli budować nowe projekty na zupełnie nowych technologiach, które będą dużo bardziej wydajne niż te do tej pory.

Parlament zakończył właśnie prace nad liberalizacją ustawy odległościowej. Największe kontrowersje dotyczyły minimalnej odległości wiatraków od zabudowań – rząd zaproponował 500 m, opcję, która satysfakcjonowała inwestorów i branżę, Sejm zwiększył ją do 700 m, Senat przywrócił propozycję rządu, po czym Sejm ponownie wrócił do wersji 700 m. Taka odległość znalazła się w ustawie, którą 13 marca br. podpisał prezydent Andrzej Duda. Wejdzie ona w życie 30 dni po uchwaleniu.

Polska branża onshore w toku prac wskazywała, że 700 m minimalnej odległości wiatraków od zabudowań w praktyce nie pozwoli na pełne odblokowanie tej gałęzi energetyki. 

– Nowelizacja ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych podpisana 13 marca br. przez prezydenta, ustanawiająca ich minimalną odległość na 700 m od zabudowy mieszkaniowej, spowodowała redukcję o około 70 proc. naszego portfolio wiatrowego. Projekty te mogłyby zostać zrealizowane w ciągu najbliższych dwóch–trzech lat. Aktualnie prowadzimy analizy wykonalności tych projektów, zarówno techniczne, jak i ekonomiczne, które pozwolą nam określić zasadność realizacji pozostałych 30 proc. – podkreśla country manager European Energy Polska. – Zwiększenie wspomnianej odległości z 500 m na 700 m stawia również duże wyzwania w przypadku naszych pozostałych projektów wiatrowych. Jesteśmy zmuszeni zaczynać cały proces ich rozwoju od początku, ograniczeni znaczną delimitacją obszarów, które mogłyby zapewnić tanią i czystą energię w perspektywie najbliższych kilku lat.

Według wyliczeń Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej w tym scenariuszu do 2030 roku powstanie w Polsce co najwyżej 4 GW nowych mocy wiatrowych. Natomiast zmniejszenie tej wymaganej odległości o 200 m oznaczałoby szansę na budowę do 2030 roku ponad 10 GW nowych wiatraków na lądzie, czyli podwojenie obecnych mocy. Część komentatorów zauważa, że przez tę niewielką, choć decydującą poprawkę w ustawie odległościowej Polska może nie wypełnić jednego z wymaganych przez Komisję Europejską kamieni milowych i pozbawić się dostępu do pieniędzy z KPO, bo w praktyce niszczy ona całe założenie nowych przepisów.

Co więcej, mniej korzystna niż zakładano nowelizacja ustawy 10H nie jest też jedynym problemem, z jakim będą musieli zmierzyć się inwestorzy zainteresowani budowaniem w Polsce wiatraków na lądzie.

– Poza 10H napotykamy też inne wyzwania. Dziś najważniejszym problemem jest dla nas brak możliwości przyłączenia. Nowe projekty nie dostają warunków przyłączenia do sieci, przede wszystkim ze względu na to, że sieci są obciążone, bo przez lata były niedoinwestowane. To dotyczy zarówno energetyki wiatrowej (morskiej i lądowej), jak i sektora fotowoltaiki – wyjaśnia Olga Sypuła. – Inwestycje w sieci przesyłowe w Polsce są po prostu obowiązkowe i one powinny się zadziać jak najszybciej. Polscy operatorzy bardzo zawiedli w tej kwestii, nie przygotowując i nie rozbudowując tych sieci wcześniej.

Jak wskazuje, warunkiem koniecznym dla rozwoju wiatraków na lądzie w Polsce jest także edukacja społeczeństwa m.in. w kwestii zalet związanych z odnawialnymi źródłami energii.

 Tu jest duża praca inwestorów, żebyśmy tłumaczyli, przekonywali i edukowali lokalne społeczności, dzieci w szkołach etc. Tu chodzi już nie tylko o energetykę wiatrową, ale generalnie o fakt, że transformacja energetyczna wymaga, aby zużywana przez nas energia była zielona i nie generowała emisji CO2, bo to ma ogromny wpływ na klimat. Na tym również powinniśmy się skupić poza legislacją – ocenia ekspertka.

Jak wynika z najnowszego badania CBOS, które przytacza Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej, w Polsce świadomość dotycząca lądowej energetyki wiatrowej jest już w tej chwili całkiem wysoka. 83 proc. Polaków popiera jej rozwój i budowę nowych farm wiatrowych i tylko co 10. ma w tej sprawie odmienne zdanie. Ponad połowa (51 proc.) zgadza się też, że produkcja energii z wiatru jest tańsza niż z węgla.

Ukrainki w Polsce są „niewidzialnymi” konsumentkami. Chociaż korzystają z rynku usług i towarów, nie są świadome praw konsumenckich

Ponad połowa Ukrainek w trakcie pobytu w Polsce robi zakupy online, ale jednocześnie 62 proc. z nich deklaruje, że nie zna praw przysługujących im w tym procesie. Nie znają też polskich instytucji, do których mogą się zwrócić w razie problemów dotyczących kwestii konsumenckich, a tylko 10 proc. z nich wie o istnieniu UOKiK – wynika z badań przeprowadzonych przez Federację Konsumentów. Pokazują one, że Ukrainki nie mają wystarczającej wiedzy na temat rynku finansowego i praw konsumenckich. Opierają się w dużej mierze na praktyce wyniesionej ze swojego kraju, która odstaje od polskiego rynku. To zaś naraża je m.in. na wyłudzenia danych osobowych i próby oszustw. Dlatego – jak podkreśla Federacja Konsumentów – potrzebne są szeroko zakrojone działania edukacyjne w języku ukraińskim, kierowane do tej grupy. 

– Uchodźczynie, które przyjechały do Polski po rosyjskiej inwazji, są częściowo niewidzialne dla rynku konsumenckiego. Niewidzialne nie dlatego, że nie korzystają z tego rynku, wręcz przeciwnie. One też kupują towary i usługi, mają konto w banku, korzystają z telefonu, a więc mają różnego rodzaju umowy. Natomiast problem polega na tym, że one w zasadzie nie korzystają ze swoich praw jako konsumenci, nie mają wystarczającej świadomości w tym obszarze, nie składają reklamacji, nie szukają pomocy i informacji dotyczących swoich praw, nie znają instytucji, do których mogą zwrócić się z ewentualnymi problemami. Ten problem istnieje i jest istotny, ponieważ dotyczy grupy około 2 mln Ukrainek, które są w Polsce, a być może częściowo zostaną tu na stałe – mówi agencji Newseria Biznes Michał Herde, prezes warszawskiego oddziału Federacji Konsumentów.

W Polsce przebywa obecnie ok. 2,3 mln Ukraińców, a kobiety stanowią 87 proc. uchodźców, którzy przekroczyli polsko-ukraińską granicę po 24 lutego ub.r. Federacja Konsumentów postanowiła zweryfikować, jak radzą sobie na tutejszym rynku, na którym panują całkowicie inne zasady, wynikające m.in. z regulacji Unii Europejskiej. W tym celu najstarsza organizacja konsumencka w Polsce przeprowadziła podzielone na trzy etapy badanie, którego wyniki zostały właśnie opublikowane w raporcie „Ukrainka w Polsce. Jak sprawić, by nowa grupa konsumentek nie była niewidzialna?”.

– Przebadaliśmy cztery obszary. Pierwszy dotyczył zakupów codziennych i zakupów towarów nieżywnościowych, nieco droższych, drugi – sprzedaży online, trzeci – usług finansowych, a czwarty – znajomości instytucji konsumenckich. Tak naprawdę w każdym z tych obszarów zdiagnozowaliśmy nie tylko braki w znajomości podstawowych pojęć, ale i nieumiejętność korzystania ze swoich praw, które naturalnie wiążą się z zakupami – mówi Michał Herde.

Jak podkreśla prezes warszawskiego oddziału Federacji Konsumentów, Ukrainki nie podejmują pochopnych decyzji konsumenckich. Przy podpisywaniu umów proszą o pomoc znajomych z Polski i tłumaczenie dokumentów. Jednak to nie zawsze jest wystarczające.

– Wiedza uchodźczyń na temat ich praw i obowiązków konsumenckich w Polsce jest bardzo niska. Wynika to z różnych rzeczy, ale przede wszystkim z faktu, że nasze kraje – choć bardzo podobne – jednak w tym zakresie mocno się różnią – dodaje Anna Kłos, koordynatorka pomocy humanitarnej w warszawskim Domu Matki, który pomaga ukraińskim uchodźczyniom, a jego mieszkanki brały udział w badaniu.

– Ukrainki mają wiedzę nabytą na swoim rynku, który w przeciwieństwie do Polski i całej Unii Europejskiej nie ma zbyt wysokiego standardu ochrony konsumenta. Mało tego, wytworzyła się tam pewnego rodzaju praktyka, która w ogóle nie jest związana z faktycznie obowiązującym prawem. Ta praktyka została przełożona przez uchodźczynie na polski rynek. Stąd np. przeświadczenie, że gdy dana rzecz się zepsuje, można ją zareklamować w ciągu 14 dni, ale później to już trzeba sobie radzić samemu. Nie jest to ani zgodne z prawem ukraińskim, ani tym bardziej z polskim – dodaje prezes warszawskiego oddziału Federacji Konsumentów.

Raport „Ukrainka w Polsce. Jak sprawić, by nowa grupa konsumentek nie była niewidzialna?” pokazuje m.in., że ponad połowa Ukrainek robi zakupy online w Polsce, ale jednocześnie 62 proc. z nich deklaruje, że nie zna praw przysługujących im w trakcie zakupów internetowych. Żadna z kobiet uczestniczących w badaniu nie skorzystała też jeszcze z zakupów ratalnych, mimo że tylko 7 proc. stwierdziło, że nie potrzebuje nowych produktów. Niemal co piąta (17 proc.) chciałaby lub planuje jednak tego typu zakupy. W tym kontekście niepokojący jest jednak fakt, że 82 proc. Ukrainek nie wie, czym jest rzeczywista roczna stopa oprocentowania (RRSO), a 95 proc. nie zna pojęcia pozaodsetkowych kosztów kredytu.

Wraz ze wzrostem aktywności na rynku usług finansowych stan wiedzy Ukrainek będzie niewystarczający – to jeden z kluczowych wniosków badania.

Badanie pokazało też, że Ukrainki nie znają polskich instytucji, do których mogłyby się zwrócić w razie problemu z kwestiami dotyczącymi kwestii konsumenckich – tylko 10 proc. z nich (najwięcej) zadeklarowało, że wie o istnieniu Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, a o Komisji Nadzoru Finansowego słyszało raptem 7 proc.

– Uchodźczynie z Ukrainy potrzebują przede wszystkim edukacji, edukacji i jeszcze raz edukacji z zakresu przysługujących im praw konsumenckich. To jest strefa naszego codziennego życia i jeśli nie mamy wiedzy w tym zakresie, to ciężko jest normalnie funkcjonować – podkreśla Anna Kłos.

– Nabycie tej wiedzy, wyposażenie Ukrainek w tę wiedzę ma też im pomóc przestać być niewidzialnymi, umożliwić im korzystanie ze swoich praw konsumenckich na terenie Polski i, szerzej, Unii Europejskiej – dodaje Michał Herde.

Federacja Konsumentów zwraca uwagę, że brak rzetelnej wiedzy na temat rynku finansowego i praw przysługujących konsumentom naraża uchodźczynie z Ukrainy m.in. na wyłudzenia danych osobowych i próby oszustw. Dlatego właśnie potrzebne są szeroko zakrojone działania edukacyjne w języku ukraińskim kierowane do tej grupy. Zwłaszcza że potrzeba pozyskania wiedzy na temat prawa konsumenckiego wśród Ukrainek jest wysoka – aż 90 proc z nich deklaruje, że chciałoby więcej wiedzieć o przepisach konsumenckich w Polsce.

– Wyprodukowaliśmy w tym celu pięć krótkich filmów, będących wstępem do prawa konsumenckiego. Są to filmy, które mówią o nabywaniu towarów, podpisywaniu umów, o tym, na co zwracać uwagę i czego się wystrzegać. W krótki i przystępny sposób pokazują, z jakimi problemami można się spotkać – mówi Michał Herde. 

„Uwaga na reklamy, SMS-y i… linki” oraz „Promocje to emocje! Zachowuj zimną głowę” to tytuły dwóch z pięciu filmów edukacyjnych – dostępnych w języku ukraińskim i angielskim – skierowanych do uchodźczyń z Ukrainy. Pozostałe traktują o zagadnieniach zwrotu, reklamacji i naprawy, a także o kosztach pożyczania pieniędzy. Zostały przygotowane w ramach pierwszej odsłony kampanii edukacyjnej HASHNieBadzNiewidzialna, zainicjowanej właśnie przez Federację Konsumentów. Informuje ona o podstawowych prawach i obowiązkach konsumenckich i jest odpowiedzią na pilną potrzebę walki z niewidzialnością tej nowej grupy konsumentek. Filmy i materiały kampanii są dostępne m.in. na kanale Federacji Konsumentów na YouTubie oraz na stronie www.ukrainkawpolsce.pl/niebadzniewidzialna.

Partnerami w działaniach edukacyjnych skierowanych do Ukrainek są „Ukrainka w Polsce”, projekt koordynowany przez Julię Boguslavską, która także jest uchodźczynią z Ukrainy, oraz koalicja „Nie bądź niewidzialna”, koordynowana przez Nadiję Bendrychuk, której w ciągu zaledwie kilku tygodni udało się zaprosić do współpracy aż osiem organizacji pozarządowych w Polsce, mających doświadczenie we współpracy z uchodźcami.